"W końcu nadejdzie taki czas, kiedy ci nasi zmarli upomną się o prawdę – czyli dlaczego musieli zginąć"

 |  Written by Ursa Minor  |  4
Z senator Alicją Zając z Prawa i Sprawiedliwości, wdową po senatorze Stanisławie Zającu, który zginął w katastrofie rządowego TU-154M pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 r., rozmawia Mariusz Kamieniecki

Z jakimi nadziejami podchodzi Pani do podkomisji ds. zbadania katastrofy smoleńskiej, która w ubiegłym tygodniu została powołana?

– Sześć lat czekaliśmy na takie działania. Dotychczas jedynie nieuznawany przez poprzednią władzę Zespół Parlamentarny ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy TU-154M z 10 kwietnia 2010 r. przy pomocy ekspertów i dość ograniczonych możliwości starał się dojść do prawdy o tym, co blisko sześć lat temu wydarzyło się pod Smoleńskiem. Te działania, konferencje dawały nam, rodzinom, poczucie, że jest ktoś, że są ludzie, naukowcy z Polski, ale także z zagranicy, którym zależy na wyjaśnieniu katastrofy. To pozwalało nam wierzyć, że to wymowne milczenie kiedyś zostanie przerwane. Teraz, kiedy została powołana podkomisja, nasze nadzieje ożyły. Liczymy, że dowiemy się więcej. Już po słowach min. Macierewicza i informacjach, jakie przekazał, widać wyraźnie, że po 10 kwietnia 2010 r. prowadzono działania maskujące, sprzeczne z dotychczas stosowaną – w przypadku katastrof lotniczych – metodyką, które miały utrudnić dojście do faktów i prawdy o tym, co się wydarzyło pod Smoleńskiem, a także później. Już sam przykład podany przez min. Macierewicza dotyczący zniszczenia ponad 400 kart informacji i meldunków, jakie zostały dostarczone 10 kwietnia 2010 r. do Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, choć nie wiemy, czego miały dotyczyć, musi budzić niepokój, żeby nie powiedzieć –przerażenie. Myślę, że warto byłoby się dowiedzieć, kto wówczas podejmował decyzje o zacieraniu śladów.

Rzecznik MON Bartłomiej Misiewicz mówi o odczytaniu kolejnych sekund zapisu z polskiej czarnej skrzynki. Według Misiewicza, zapis miał być zakryty przed opinią publiczną…

– Słyszałam komentarze Edmunda Klicha czy Macieja Laska, z których wynika, że cały czas dysponowali oni tym materiałem. W tej sytuacji zasadne jest pytanie – czy i w jakim zakresie to zbadali i ujawnili. Zresztą jest wciąż wiele niejasności w tej sprawie, może nawet zbyt wiele, żeby do minionych sześciu lat można było podchodzić z zaufaniem, że zrobiono wszystko, co można było uczynić. Dziś wiemy już, że nie zrobiono wszystkiego. Zresztą wiele rodzin – bogatszych dziś o wiedzę dotyczącą badania ciał naszych bliskich i wyniki ekshumacji – mówi to wprost, że przed sześciu laty, po katastrofie, będąc w Moskwie, na pewno nie wyjechalibyśmy z Rosji i na każdym etapie asystowalibyśmy ciałom naszych bliskich zmarłych.

Co konkretnie ma Pani na myśli?

– Przez cały czas zapewniano nas, że badania ciał są prowadzone z należytą starannością, a my pogrążeni w bólu po tym, co się wydarzyło, daliśmy temu wiarę. Nikt z nas nie przypuszczał, że wobec tak wielkiej tragedii komuś mogło przyjść do głowy, aby manipulować faktami. Co gorsza, zawiodły instytucje państwa polskiego, poczynając od Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, po ówczesną minister zdrowia – w końcu też lekarza – Ewę Kopacz i wiele innych osób, także z prokuratury wojskowej, która nie pomagała nam w dotarciu do faktów.

To w takim razie proszę powiedzieć, jak rząd koalicji PO – PSL traktował rodziny smoleńskie?

– Można powiedzieć, że w zasadzie w ogóle się nami nie interesował, po dwóch spotkaniach z premierem Tuskiem, gdzie właściwie wygłaszał on monologi, które nie dość, że nic nie wnosiły do sprawy, to jeszcze kompletnie nic nie mówiły. Z perspektywy czasu muszę powiedzieć, że może to i lepiej, że sprawą Smoleńska ta ekipa się nie zajmowała, bo być może jeszcze więcej dokumentów musieliby zniszczyć niż te 400 meldunków. Jak wiemy, trudno się rozmawia ze stroną rosyjską, ale to nie oznacza, że trzeba bez walki oddawać pole, nie robiąc w zasadzie nic. Jako rodziny mamy wrażenie, graniczące z pewnością, że nic nie zrobiono. Bez słowa sprzeciwu oddano śledztwo w ręce Rosjan i widać ekipa PO – PSL chciała zwyczajnie jak najszybciej zamknąć sprawę Smoleńska i usunąć ją z przestrzeni publicznej, mając przekonanie, że na tym się skończy.

Ale, jak widać, się nie skończyło…

– Nie skończyło się, bo nie mogło się skończyć. Nie mogliśmy tego tak zostawić, tej wielkiej tragedii bez wyjaśnienia. Część, nie wiem dokładnie ile, ale wiele członków rodzin było przesłuchiwanych w ramach międzynarodowej pomocy prawnej Rosjanom, natomiast co mieliśmy z tamtej strony? Przecież każde państwo dysponuje narzędziami dyplomatycznymi, mniej lub bardziej oficjalnymi, aby skłonić drugą stronę do rozmów.

Ma Pani na myśli chociażby blokowanie przez Rosję postawienie zarzutów kontrolerom lotu ze Smoleńska?

– Owszem, m.in. to, ale na cały ten obraz składa się wiele elementów. Ponad pięć lat trwa śledztwo, to długi czas, zwłaszcza gdy chodzi o tak poważną sprawę. Wiele osób, z którymi rozmawiam, dziwi się, dlaczego nie powołano międzynarodowej komisji dla wyjaśnienia katastrofy TU-154M, tym bardziej że na pokładzie samolotu znajdowali się zwierzchnik Sił Zbrojnych RP prezydent Lech Kaczyński i generałowie państwa członka Sojuszu Północnoatlantyckiego. Ranga tych osób, które znajdowały się na pokładzie, powinna postawić polski rząd na baczność i uprawnia, a wręcz zobowiązuje do działań zmierzających do wyjaśnienia wszystkich okoliczności i dojścia prawdy o tym, co się wydarzyło 10 kwietnia 2010 r. Tymczasem oddano śledztwo Rosjanom. I co jeszcze istotne, a co dzisiaj już wiemy – nie było żadnych działań na linii polski rząd – rząd rosyjski. To Rosjanie dyktowali nam warunki, a efekt jest taki, że dzisiaj nie możemy nawet postawić zarzutów kontrolerom z wieży na lotnisku Siewiernyj, a przecież wszyscy mogliśmy usłyszeć fragmenty rozmów tych ludzi i wcale nie będąc ekspertami, można stwierdzić, że nie były to działania profesjonalne.

Dlaczego, Pani zdaniem, Zachód nie podjął żadnych działań, aby wyjaśnić to, co się wydarzyło 10 kwietnia 2010 r.?

– Polska to nie jest kraj na peryferiach, ale Polska to jeden z największych krajów Unii Europejskiej i członek NATO, jeśli więc rząd takiego kraju oddaje sprawę w ręce rosyjskie, to jaki mandat mają przywódcy innych państw, aby zwracać uwagę – wówczas premierowi Tuskowi, żeby podjął inne kroki. Zresztą są to bardzo delikatne kwestie. Sądzę jednak, że teraz, kiedy Tusk piastuje funkcję przewodniczącego Rady Europejskiej, być może ktoś z przywódców krajów Unii zwrócił mu uwagę, że oddanie śledztwa Rosjanom było błędem, ale czasu się już nie wróci, tym bardziej trudno naprawić taki błąd. Śledztwo się ciągnie i końca nie widać, tymczasem widzimy, jak wyglądało podejście do innych katastrof, jakie się wydarzyły po 10 kwietnia 2010 r. Działania są podejmowane niemalże natychmiast, dochodzenia są rzetelnie prowadzone. Nie ma też mowy, aby szczątki ofiar pozostawały na miejscu katastrof, tak jak to ma miejsce w Smoleńsku. Przecież dokładnie wiemy, że szczątki naszych bliskich są ciągle w tym miejscu, przesypane jedynie piaskiem przed pamiętną wizytą prezydentowej Anny Komorowskiej. W ubiegłym roku otrzymałam dokumenty od mecenasa Piotra Pszczółkowskiego, że ostatnio znalezione szczątki w Smoleńsku nie należą do naszych rodzin. To tylko pokazuje, że obok szczątków naszych bliskich są tam również szczątki ofiar bitew, jakie miały miejsce w historii.

Skoro porusza Pani temat szczątków ofiar, to wciąż aktualne jest pytanie o ekshumacje ofiar katastrofy, do czego też można mieć zastrzeżenia…

– Zanieczyszczone ciała, których nawet nie umyto, myślę, że to mówi samo za siebie. Zresztą cała dokumentacja medyczna dotycząca sekcji budzi wątpliwości ekspertów. Skoro tak to wygląda, to jak my, rodziny, możemy mieć jakiekolwiek zaufanie do tego, co nam wmawiano. Natomiast w okolicach kolejnych miesięcznic po katastrofie pojawia się krytyka i pytania: o co tak naprawdę się modlimy, po co się spotykamy…?

I co Pani w takiej sytuacji odpowiada?

– Nie odnoszę się do tych, zresztą nieuprawnionych słów. Nikt, kto stoi z boku, kto nie przeżył utraty bliskiej osoby w tej katastrofie, nie zrozumie, jaki to ból – mimo upływu czasu to wciąż w nas jest, nie da się tego wymazać gumką niepamięci, nie ma takiej możliwości. Tym bardziej bolą nagłaśniane wypowiedzi internauty, który mówi, że chciałby mieć dzień bez Smoleńska. A ja mogę powiedzieć, że my takiego dnia nie mamy, bo choć czas płynie i może nieco inaczej odczuwa się nawet ten ból rozłąki, to pamięci i uczuć nie da się oszukać.

Co na przestrzeni blisko sześciu lat od katastrofy sprawiło Pani największą przykrość?

– Myślę, że to, iż media cały czas antagonizowały swoich odbiorców przeciwko rodzinom smoleńskim. Próbowano np. przeciwstawić rodziny, które spotykają się na Krakowskim Przedmieściu, przeciwko tym, którzy się tam nie pojawiają. Szkoda tylko, że się nie pamięta, że my się spotykamy w różnych okolicznościach i utrzymujemy ze sobą kontakt. Czy to się komuś podoba czy nie my, rodziny smoleńskie, czujemy pomiędzy sobą więź, bo nas łączy ta sama tragiczna sprawa, wspomnienia. Dla mnie osobiście nie jest to smutek tylko po moim mężu, który jest w tym oczywiście najważniejszy, ale smutek i wspomnienie po tych ludziach, którzy razem z nim zginęli, a których w większości znałam osobiście. Tak rozumieją to także inni, którzy artykułują to podczas naszych spotkań. Bo tam, na pokładzie tupolewa, nie było osób przypadkowych, to byli wielcy Polacy. Wracając do sprawy mediów i ich niechlubnej roli – pamiętam tytuł jednego z artykułów „Ryk smoleńskich wdów”, który sugeruje – i tak to zresztą odbierałam – że my jesteśmy wariatkami, które robią tylko szum wokół tej sprawy. Pamiętam też, jak w trakcie wywiadu z jednym z dziennikarzy powiedziałam, iż nie mamy żadnego dowodu, że w trumnach są ciała naszych bliskich. Wówczas ten dziennikarz oznajmił mi, że musi zadzwonić do swoich szefów, bo ja drastycznie mówię. Później pojawił się tytuł „Żona nie wie, czy w trumnie jest ciało jej męża”.

A wie Pani…?

– Nie wiem. Problem w tym, że tak oczywista dla nas prawda, którą dzieliliśmy się z dziennikarzami, dla niektórych była szokująca. Jednak czy ta nasza niepewność nie znajduje uzasadnienia w faktach po kolejnych przeprowadzonych ekshumacjach…?

Co, Pani zdaniem, w sprawie katastrofy smoleńskiej najbardziej dzieli polskie społeczeństwo?

– Nie podzielam tak stawianej tezy. Katastrofa smoleńska nie dzieli Polaków. Według mnie, są natomiast grupy, którym zależy na podsycaniu nastrojów i sianiu niepokoju. Przykładem Komitety Obrony Demokracji, która rzekomo jest zagrożona. Są kręgi, które nie pozwalają nam żyć, pracować i wzmacniać siłę naszego państwa. Zależy im de facto na osłabieniu naszego państwa na arenie międzynarodowej. To dzielenie Polaków dotyczy także sprawy smoleńskiej, ale jest to sztuczne podsycanie nastrojów.

Powróćmy jeszcze do sprawy dochodzenia do prawdy w sprawie katastrofy. Co, według Pani, było największym grzechem komisji Millera?

– Wydaje mi się, że użyto klucza politycznego, a nie merytorycznego. Może należało zostawić politykę z boku, a zająć się tylko faktami. I powiedzieć prawdę, że niestety nie mamy dostępu do dowodów, w związku z tym nie możemy rzetelnie sporządzić raportu. To byłoby uczciwe podejście i honorowe. Ale tego nie było. Stąd mam bardzo mocno ograniczone zaufanie do dokumentów, które zostały sporządzone w ostatnich pięciu latach, i czekam, żeby ktoś podjął to wyzwanie i w końcu tę sprawę katastrofy wyjaśnił.

Czy możliwe jest wyjaśnienie wszystkich okoliczności katastrofy z 10 kwietnia 2010 r. bez dowodów, jakie wciąż pozostają w rękach Rosjan, i bez współpracy ze stroną rosyjską?

– Będzie to niezwykle trudne i nie wiem, czy będzie możliwe. Jeszcze w 2010 r., tuż po katastrofie, powiedziałabym pewnie, że będzie to możliwe, natomiast teraz, po tych wszystkich działaniach, które ktoś jednak przecież podejmował, żeby utrudniać dojście do prawdy, dziś może to być mocno utrudnione, co nie znaczy, że niemożliwe. Znając determinację min. Macierewicza i wielu osób wchodzących w skład podkomisji ds. zbadania katastrofy smoleńskiej, wierzymy, że będą to działania solidne, zgodnie z najwyższymi standardami, i dowiemy się jak to było.

A zatem przyjmie Pani każdy werdykt tej komisji?

– Tak. Przyjmę każdy werdykt. Ufamy, że komisja składa się z osób, które będą dążyć do prawdy i będziemy mogli im zaufać, bo poprzednia ekipa – komisja Millera – nas zawiodła. Dziś, analizując to, co widziałam w Moskwie, mogę powiedzieć, że wiele wysiłku włożono, żebyśmy uwierzyli w wielkie zatroskanie i ogromny wysiłek, gdy chodzi najpierw o odnalezienie i zidentyfikowanie ciał, potem transport trumien do Polski z całą oprawą, aż po bramy cmentarzy, a w końcu wyjaśnienie tej katastrofy. Nie pozwolono nam np. otworzyć trumien, ale jak się później okazało, takiego zakazu nie ma. Dzisiaj wiele osób podnosi, i słusznie, że obowiązkiem państwa polskiego było zobaczyć, co jest w trumnach przetransportowanych z Moskwy, np. śmieci.

Może ówczesnym polskim władzom było na rękę, aby tę sprawę zamknąć razem z trumnami ofiar…?

– Tak można to ująć. Wraz zamknięciem mogił naszych bliskich usiłowano zamknąć temat. Natomiast z tego, co dzisiaj się dowiadujemy, o co jesteśmy bogatsi – temat się dopiero otworzył. Tej sprawy mimo zabiegów i usilnych starań nie udało się zamieść pod dywan. Pozostaje też kwestia miejsca katastrofy. Wie pan, dlaczego nie mogę się zdecydować na wyjazd do Smoleńska, dlatego że nie mogłabym znieść widoku tego pobojowiska – to słowo chyba najlepiej oddaje to, co z tego miejsca tragedii uczyniono. Przecież woda wciąż wypłukuje ten teren, gdzie wciąż są szczątki naszych bliskich. Nieludzka ziemia – nie bez przyczyny taka nazwa przylgnęła do tego miejsca. Wbrew pozorom to także nas wzmacnia i wyzwala siłę, by żyć i dążyć do prawdy. Kiedyś ktoś zapytał mnie, dlaczego tak wolno idzie to śledztwo. Wówczas pomyślałam sobie, że w końcu nadejdzie taki czas, kiedy ci nasi zmarli upomną się – nie o pamięć, bo ta jest trwała, tylko upomną się o prawdę – czyli dlaczego musieli zginąć. Myślę, że jesteśmy coraz bliżej tej prawdy.

Dziękuję za rozmowę.

Artykuł opublikowany na stronie: http://www.naszdziennik.pl/polska-kraj/151947,przyjme-kazdy-werdykt.html
5
5 (2)

4 Comments

Ursa Minor's picture

Ursa Minor

Zniszczone dokumenty smoleńskie. Naczelna Prokuratura Wojskowa umywa ręce. „Nie występowaliśmy odrębnie o dziennik służby operacyjnej”


Fot. TVN 24/screenshot
Fot. TVN 24/screenshot

Prokuratura nie występowała odrębnie o Dziennik Działania Dyżurnej Służby Operacyjnej i takiego dziennika nie posiada - poinformowała prokuratura wojskowa. Dodała, że w kwietniu 2010 r. wystąpiono do wszystkich organów o „przekazanie wszelkiej dokumentacji”.

To co otrzymaliśmy włączone zostało w materiał dowodowy śledztwa. Natomiast wśród otrzymanych dokumentów nie było Dziennika Działania Dyżurnej Służby Operacyjnej i w związku z tym nie ma tego dokumentu w aktach śledztwa. Trudno oceniać nam znaczenie tego dokumentu w sytuacji, gdy nie znamy jego zawartości

—powiedział ppłk Janusz Wójcik z Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Ppłk Wójcik zaznaczył, że Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie prowadząca śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej jeszcze w kwietniu 2010 r. wystąpiła do wszystkich służb specjalnych - Służby Wywiadu Wojskowego, Służby Kontrwywiadu Wojskowego, Agencji Wywiadu i Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego - o „udostępnienie wszelkich informacji dotyczących przygotowania, organizacji i przebiegu lotu samolotu Tu-154”.

Niezależnie od powyższego dokonano zabezpieczenia dokumentacji związanej z przygotowaniem i organizacją lotu między innymi w 36. specpułku oraz w Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej, nadto zabezpieczono dokumenty Centrum Operacji Powietrznych i Centrum Hydrometeorologii Sił Zbrojnych

—dodał. Przypomniał także, że prokuratura wystąpiła do: Dowództwa Sił Powietrznych, BOR, Ministerstwa Obrony Narodowej, Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Kancelarii Prezydenta oraz Kancelarii Premiera o „przekazanie wszelkiej dokumentacji związanej z organizacją i przygotowaniem wizyt” w Smoleńsku 7 i 10 kwietnia 2010 r.

Prokuratura nie występowała odrębnie o przekazanie jej Dziennika Działania Dyżurnej Służby Operacyjnej i takiego dziennika nie posiadała i nie posiada

—podkreślił ppłk Wójcik. Dodał, że prokuratura wojskowa oczekuje na realizację niedawnej zapowiedzi szefa MON w sprawie złożenia zapytania lub zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia przestępstwa nawiązujące do kwestii zniszczenia tego dziennika.

Takie oficjalne stanowisko, po wpłynięciu, będzie przedmiotem analizy i wówczas, mam nadzieję, poznamy więcej szczegółów. Wówczas też będzie można ocenić wagę i znaczenie informacji zawartych w tym dzienniku

—dodał. W sobotę rzecznik MON Bartłomiej Misiewicz zapowiedział, że szef MON Antoni Macierewicz wystąpi do prokuratury z pytaniem, czy po katastrofie smoleńskiej zwróciła się do wszystkich instytucji w kraju o przekazanie materiałów dot. działań podejmowanych 10 kwietnia.

Ma to związek z ujawnionym przez portal TVP Info protokołem zniszczenia dokumentów z 10 kwietnia 2010 roku. Te dokumenty to - jak podał portal - Dziennik Działania Dyżurnych Służb Operacyjnych obejmujący 10 kwietnia 2010 roku. Protokół sporządzono z polecenia szefa Centrum Zarządzania Kryzysowego w lutym 2012 roku.

Protokół zniszczenia - według TVP Info - wystawiono 21 lutego 2012 roku. Wskazuje on, że zniszczony ma zostać załącznik nr 1 - „Dziennik Działania DSO SZ RP obejmujący dzień 10 kwietnia 2010 r.”. Decyzję podjęto 1 grudnia 2011 roku. Z dokumentu wynika - jak pisze portal - że zniszczenie ostatecznie nastąpiło 27 lutego 2012 roku „poprzez rozdrobnienie mechaniczne w niszczarkach przemysłowych” w Centralnym Punkcie Niszczenia Dokumentów.

Do tych informacji odnosił się na twitterze były szef MON Tomasz Siemoniak.

Wszystkie dokumenty z wojska dot. 10.04. były od razu po katastrofie do dyspozycji prokuratury i komisji. Zamiast spektakli medialnych MON niech prokuratura wyjaśni czy i co zdarzyło się w SGen 22 miesiące po katastrofie

—napisał. Potem jeszcze dodał:

Najpierw konferencja prasowa, potem wrzutka „dokumentu” do prokuratury po niedzieli. Chodzi o show, nie o prawdę

—przekonywał. O sprawie zniszczonych dokumentów mówił w piątek Macierewicz.

Dokument, mówiący o zniszczeniu został przeze mnie odtajniony i będzie przekazany do opinii publicznej. Chodzi o zniszczenie wszystkich meldunków dotyczących sprawy smoleńskiej, które napływały do Sztabu Generalnego w dniu 10 kwietnia (2010 roku). Było to ponad 400 stron

—mówił Macierewicz.

W dwóch fazach: w końcu 2011 roku i na początku 2012 roku, nastąpiło ich kompletne zniszczenie. Najpierw podarcie, a później takie zniszczenie, by nie można było tego w żaden sposób odtworzyć

—dodawał. Dopytywany, czy zgłosi tę sprawę do prokuratury, minister odparł:

To jest oczywiste

W niedzielę MON oświadczyło natomiast, że w dzienniku „powinny znaleźć się wszystkie informacje dotyczące: meldunków, decyzji, wykonywanych i odbieranych połączeń, współpracy służb oraz jednostek organizacyjnych MON i Wojska Polskiego, co miało istotne znaczenie dla zaistniałej wówczas sytuacji kryzysowej - stąd waga tego dziennika”.

Zgodnie z obowiązującymi wówczas przepisami „zabronione było niszczenie tego typu dokumentów. W MON rozpoczęto prace mające na celu odtworzenie meldunków i wszystkich wydarzeń mających miejsce 10 kwietnia 2010 r. w Wojsku Polskim

—napisał resort obrony. W czwartek MON wznowiło badanie katastrofy smoleńskiej. Przy Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego została powołana podkomisja, która - jak zapowiedział Macierewicz – zbada „całość tragedii smoleńskiej”. Jej pierwsze posiedzenie zaplanowano na początku marca.

http://wpolityce.pl/smolensk/280983-zniszczone-dokumenty-smolenskie-nacz...

Ursa Minor's picture

Ursa Minor

Gen. Mieczysław Cieniuch o zniszczonym "Dzienniku" z 10 kwietnia 2010 r: To nie był ważny dokument

"To nie był ważny dokument" - tak były szef Sztabu Generalnego generał Mieczysław Cieniuch komentuje w rozmowie z RMF FM zarzut zniszczenia przez byłe kierownictwo MON Dziennika Działań Dyżurnej Służby Operacyjnej z 10 kwietnia 2010 roku. "Nie ma możliwości, żeby prokuratura, albo komisja miały problemy z dostępem do dokumentów sztabu" - twierdzi. Mieczysław Cieniuch, który teraz jest ambasadorem Polski w Turcji.

Generał Mieczysław Cieniuch /Jakub Kamiński   /PAP
Generał Mieczysław Cieniuch /Jakub Kamiński /PAP

W czwartek, przy okazji powstania nowej podkomisji powołanej przez MON, która ponownie ma zbadać okoliczności katastrofy smoleńskiej - szef resortu obrony zarzucił swoim poprzednikom zniszczenie czterystu stron meldunków. Miało to uniemożliwić wyjaśnienia przyczyn katastrofy z 10 kwietnia 2010 roku.

Były szef Sztabu Generalnego generał Mieczysław Cieniuch pytany przez RMF FM, co jego zdaniem zawierały dokumenty, odpowiada: "w takich dziennikach nie ma istotnych informacji. To po prostu zapis działań oficera dyżurnego". On zapisuje tam swoje czynności. Co wykonał, o której godzinie, jakie informacje otrzymał i komu je przekazał. To są tego typu informacje - tłumaczy generał Mieczysław Cieniuch. 

Czterysta stron to bardzo dużo. To raczej nie mógł być dziennik tylko z jednego dnia. W takim dokumencie znajduje się zapis z tygodnia, a nawet miesiąca  - dodaje generał. Dziennik Działań Dyżurnej Służby ma klauzulę "poufne" i jak podkreśla był szef sztabu jest rutynowo niszczony. Wszystkie dokumenty, które dotyczyły 10 kwietnia 2010 roku zostały przekazane przez ówczesny sztab komisji badające katastrofę i prokuraturze - tłumaczy generał Cieniuch.  

Pewno ten oficer dyżurny najwięcej mógłby na ten temat powiedzieć. Jeśli chodzi o sam fakt zniszczenia dokumentu, to bym w ten sposób powiedział, że rutynowo dokumenty po jakimś czasie się niszczy, bo przechowywać je wszystkie nie byłoby fizycznie możliwości. Natomiast, czy z tego dnia może by należało je przechowywać dłużej, to jest pytanie otwarte. Trzecia sprawa, wydaje mi się, że wszystkie dokumenty, które dotyczyły 10 kwietnia 2010 roku zostały wcześniej przekazane prokuraturze, jak i Komisji Badania Wypadków Lotniczych. To by znaczyło, że one są możliwe do odtworzenia, gdzieś tam w dokumentach, lub aktach tych dwóch instytucji. Ale tak jak powiedziałem na wstępie - trudno w tej chwili się ustosunkować jednoznacznie, należałoby te dokumenty po prostu badać - powiedział generał Cieniuch w rozmowie z RMF FM. 

Prowadząca śledztwo smoleńskie Prokuratura Wojskowa nie występowała do MON o przekazanie jej Dziennika Działań Dyżurnej Służby Operacyjnej. Jak z kolei dowiedział się dziennikarz Tomasz Skory - prokuratorzy ani o taki dokument nie występowali, ani go nie posiadali i nie posiadają.

TU ZNAJDZIESZ WIĘCEJ NA TEN TEMAT

Rzecznik Prokuratury Wojskowej pułkownik Janusz Wójcik wyjaśnia, że śledczy prosili o dokumenty związane z katastrofą smoleńską, niemal wszystkie instytucje, które mogły mieć jakiekolwiek informacje. Również Ministerstwo Obrony Narodowej. Dzienników jednak śledczy nie otrzymali. Nie wiadomo nawet, czy prokuratorzy mają dane, które umieszczono w dokumentach, a zachowane w innych archiwach.

Nie wiemy, co było zapisane w Dzienniku Działania Dyżurnej Służby Operacyjnej, bo nie mamy tego dokumentu. W związku z tym, nie można się odnieść do tego pytania. Być może tak, być może nie. Nie znamy treści tego dziennika, więc trudno tu spekulować -  tłumaczy rzecznik Prokuratury Wojskowej pułkownik Janusz Wójcik.

Prokuratorzy czekają teraz na zapowiedziane przez MON doniesienie, w którym być może znajdzie się wykaz dokumentów, składających się na zaginiony Dziennik Działań Dyżurnej Służby Operacyjnej. Wtedy być może uda się ustalić, czy w aktach są poszukiwane dokumenty, czy może ich nie ma.



Czytaj więcej na http://www.rmf24.pl/raporty/raport-lech-kaczynski-nie-zyje-2/fakty/news-...
Ursa Minor's picture

Ursa Minor

PÓŁ PORCJI MAZURKA. Nie wiem co było w zniszczonych meldunkach z 10 kwietnia, ale na pewno było to nieważne – przekonują wojskowi, politycy PO i bliscy im dziennikarze


Fot. YouTube/Press
Fot. YouTube/Press

Najpierw fakty: MON potwierdziło, że zniszczono 400 kart informacji i meldunków otrzymywanych 10 kwietnia 2010 roku przez Sztab Generalny WP. Tak na zdrowy rozum – i to już mój komentarz - jest to informacja wstrząsająca, bo trudno sobie wyobrazić, by można było zniszczyć jakiekolwiek meldunki dotyczące katastrofy smoleńskiej. Jeszcze bardziej wstrząsające jest, że tak wielu komentatorów z góry uznało, że nic się nie stało.

Pół biedy, gdy dotyczy to byłych wojskowych, jak ppłk Stanisław Komisarczyk, który podobne meldunki przyjmował. Przekonuje on, że zniszczono tylko nieważne świstki papieru A dlaczego? A, to proste:

Jeżeli był jakiś powód zniszczenia poufnego dokumentu, to raczej prozaiczny. Wydający decyzję o zniszczeniu, jak i ten niszczący prawdopodobnie nie mieli pojęcia, że w tym dokumencie był wpis o katastrofie smoleńskiej

— przekonuje ppłk Komisarczyk. Czyli katastrofa smoleńska to taki drobiazg, że nikt nie skojarzył i odesłał papiery na makulaturę – oczywiste i przekonujące, prawda? Podpułkownik z miejsca stał się autorytetem dla Konrada Piaseckiego z RMF i TVN 24.

 

Dziennikarz ogłaszający, że nie interesują go fakty to oksymoron, prawda? Jak widać nie w Polsce. Tu Dziennikarz Roku (wg „Press”) jeszcze niczego nie sprawdziwszy wie, że dokumenty były „nieistotne dla sprawy”! Przeczytajcie to sobie państwo ze dwa razy, bo to jednak kuriozum na światową skalę – dokumentów nie zna, ale wie, że były nieważne. Nic dziwnego, że z zachwytem i właściwą sobie klasą podchwycił to Radosław Sikorski.


Powiem szczerze – w sprawie Smoleńska staram się od początku być niewierzący. Nie wierzę ani w zwyczajny wypadek, ani w zamach. Wystrzegam się jakiejkolwiek wiary, bo Smoleńsk to nie religia. Ja nie potrzebuję wiary, ja chcę wiedzy, nawet najtrudniejszej do przyjęcia. I to chyba oczywiste, że nie przybliży mnie do niej niszczenie jakichkolwiek dokumentów.

To, że figury w rodzaju Sikorskiego prawdy nie potrzebują, bo wystarcza im wiara, to oczywiste. Smutne tylko, że myślą tak również prominentni dziennikarze. Choć i to nie jest, niestety, zaskakujące.


http://wpolityce.pl/smolensk/280886-pol-porcji-mazurka-nie-wiem-co-bylo-...
Ursa Minor's picture

Ursa Minor
Poniżej przypominam zeszłoroczny wywiad, w którym jeden z "ojców-założycieli" PO, Anddrzej Olechowski, po prostu "wysypał się" na całej linii i - przyparty do muru - bardziej nie chcąc niż chcąc, obnażył manipulacje ekipy Tuska (a było to jeszcze przed wyborami).
Warto dodać, że wywiad przeprowadzała, całkiem dociekliwie, Jolanta Pieńkowska :-)
 

Olechowski demaskuje obłudę Platformy Obywatelskiej w programie na żywo! Pieńkowska: "Chce pan powiedzieć, że nas oszukaliście?!" WIDEO


Fot. wPolityce.pl/YouTube
Fot. wPolityce.pl/YouTube

Chyba nikt nie spodziewał się, że były polityk Platformy Obywatelskiej Andrzej Olechowski bez skrępowania opowie na antenie TVN24 Biznes i Świat o nieuczciwych praktykach stosowanych w zakładanym przez niego ugrupowaniu. Swojego szoku nie mogła również ukryć prowadząca program Jolanta Pieńkowska.

Dziennikarka zapytała o słynną akcję polityków PO „4 x TAK” z 2004 roku, kiedy zebrano 750 tys. podpisów ws. likwidacji Senatu, zmniejszenia liczby posłów do 230, JOW oraz zniesienia immunitetu i powód, dla którego wszystkie postulaty wylądowały w koszu.

Po głębszym zastanowieniu i przedłużającej się ciszy, Olechowski wykrztusił z siebie:

To było już po wyborach…

Po przypomnieniu przez Pieńkowską ówczesnych wydarzeń, polityk rzucił:

Rozumiem… Wystarczy!

Po czym dodał:

Nie zgadzałem się tylko z likwidacją Senatu, natomiast wszystkie pozostałe były jak najbardziej… Sam zadawałem to pytanie… Bo to były… To były ćwiczenia.

Prowadząca nie mogła ukryć zaskoczenia.

Słucham?

— zapytała.

To były rzeczy organizowane przez rzemieślników polityki, jako ćwiczenia żołnierzy, którzy stoją pod bronią

— powiedział Olechowski.

To sobie państwo poćwiczyliście na żywym organizmie?!

— dopytywała Pieńkowska.

To były głównie ćwiczenia skierowane do aktywistów partyjnych, żeby nie kisili się w domach, tylko wyszli na miasto i coś robili. Co ja pani poradzę…

— przyznał Olechowski.

Pan chyba żartuje…

— powiedziała dziennikarka.

Nie, ja nie żartuję… Mówię pani tak, jak było na prawdę

— odpowiedział stanowczo współzałożyciel PO.

Chce pan nam powiedzieć, że w 2004 roku nas oszukaliście?!

— zapytała Jolanta Pieńkowska.

Chcę powiedzieć, że Platforma w 2004 roku uważała, że albo wyjdzie z tego jakaś wielka akcja polityczna, która pozwoli jej ten temat dalej rozwijać…

— próbował wybrnąć z niezręcznej sytuacji Olechowski.

Politycy Platformy potrafili zlekceważyć głos setek tysięcy obywateli i potraktować go wyłącznie jako „ćwiczenia”. Jaką pewność mają mieć obywatele co do realizacji kolejnych obietnic środowiska PO, tym razem serwowanych przez Bronisława Komorowskiego? Andrzej Olechowski właśnie ujawnił patologiczny mechanizm działania partii, którą współtworzył. Jego słowa będą miały przełożenie na ocenę wiarygodność zapowiedzi Bronisława Komorowskiego, choćby w kwestii JOW.

 

http://wpolityce.pl/polityka/244280-olechowski-demaskuje-oblude-platform...

 

Więcej notek tego samego Autora:

=>>