Przepis na duszonego psa

 |  Written by alchymista  |  0

Z przepastnych otchłani mojej domowej kotłowni wyłonił się „Kurier Kultura” nr 4 z lata 2013 roku, redagowany przez redaktorów „Krytyki Politycznej”. Wylądowałby pewnie w piecu, gdyby nie demaskatorski artykuł pod tytułem „Ulica Cioci Oli”. Piec zaczął buczeć, łapiąc z wolna cug, a ja z pasją pochłaniałem STRASZNĄ PRAWDĘ.

Chodzi o to, że tytułowa Ciocia Ola w rzeczywistości nazywała się Helena Kozłowska, choć w rzeczywistości nazywała się Bela Frisz. Autorka – Aleksandra Domańska – boleje wielce nad tym, że IPN napiętnował nie Belę Frisz, ale Helenę Kozłowską, która ma swoją ulicę w Warszawie za zasługi oddawane reżimowi stalinowskiemu. A przynajmniej miała swoją ulicę w 2013 roku... Co gorsza, dla Autorki owa Helena Kozłowska była w rzeczywistości jej babcią, nazywaną „ciocią Olą”, bo „Ola” to był jej drugi konspiracyjny pseudonim. To zaś z natury rzeczy czyni wszystkie działania IPN nieprawdziwymi. Bo przecież IPN nie powinien się zajmować Heleną Kozłowską, ale Belą Frisz. A jeszcze lepiej, żeby zajmował się ciocią Olą, która w rzeczywistości była babcią autorki, czyli osobą kochaną i bliską, czego zły IPN nie rozumie. „...moja babka” - pisze pani Aleksandra - „była po wojnie wysokiej rangi dygnitarzem komunistycznym. Ale czy była zbrodniarzem, którego imię i cześć należy zbrukać, zerwać odznaczenia i sponiewierać szczątki?”. Autorka snuje opowieść o tym, że „ekshumując szczątki >Heleny Kozłowskiej< na Powązkach, ukarano by niesławą nie tego, kogo trzeba. Zamiast >imienia< karę poniósłby >kryptonim<. Jeszcze raz komunista wywinąłby się od odpowiedzialności. Oskarżona >Helena Kozłowska< ochroniłaby przed publicznym pręgierzem Belę Frisz”.

W sumie nie bardzo wiadomo, dlaczego się Domańska tak bardzo stresuje. Jeśli dobrze rozumiem, przyjmując nazwisko konspiracyjne, Bela Frisz wyrzekła się swego żydowskiego pochodzenia, a zatem przestała być Żydówką. Przystąpiła do komunistów, a to często oznacza wykluczenie z rodzinnego środowiska. Dla policji musiał to być kłopot, bo ciężko jest tropić przestępcę, który zrywa wszelkie więzy z rodziną i sąsiadami – nie ma jak przeprowadzić wywiadu środowiskowego, trzeba instalować w nowym środowisku, w środowisku przestępczym, własnych policyjnych agentów, co jest oczywiście niebezpieczne, kosztowne, moralnie dwuznaczne itp. Jak by jednak nie było, Bela Frisz stała się już odtąd Heleną Kozłowską i takim imieniem uhonorowano ją za czasów PRL. To, że nikt nie zwracał się do niej per „Pani Heleno”, a wszyscy mówili do niej „Ola”, nie ma żadnego znaczenia. Autorka boleje jednak nad tym, że IPN chce zdekomunizować pseudonim, a nie jej babcię. Boli ją to bardzo. A może chodzi o to, by ulicę Heleny Kozłowskiej przemianować na ulicę Beli Frisz? Albo postawić IPN-owi zarzut antysemityzmu? A może ma pretensje, że IPN nie napisał solidnego biogramu Beli Frisz, tak żeby mogła wreszcie dowiedzieć się o swoich korzeniach rodzinnych? Cholera wie. W końcu IPN jest od tego, żeby badać genealogię... Może wyjaśnienie i ostateczną, obiektywną i STRASZNĄ PRAWDĘ o cioci Oli znajdę w opasłym tomie pod tym samym tytułem, którego jest pani Aleksandra autorką.

Byłem głodny jak pies kolejnych rewelacyjnych treści i oto na następnej stronie oczom moim objawił się fragment książki Jonathana Safrana Foera pt. Zjadanie zwierząt. Jako jarosz od 1994 roku słusznie spodziewałem się krwistych treści. „Francuzi, którzy kochają psy, jedzą czasem konie” - woła autor oskarżycielsko - „Hiszpanie, którzy kochają konie, jedzą czasem krowy. Hindusi, którzy czczą krowy, jedzą czasem psy”. Ale jest znacznie gorzej, panie Foer. Jarosze, którzy jedzą sałatę, zabijają ślimaki. Taka jest prawda. Biedne ślimaki umierają z głodu, bo nie mają sałaty. Z ich menu znikają kalafiory, kapusta, cenne brokuły. Nieszczęsne ślimaki muszą się zadowolić zjadaniem kompostowych resztek! Te oburzające praktyki wegetarian obserwuję we własnym ogrodzie i chyba za karę muszę zrobić kotlet z psa. „Zabić średniej wielkości psa, opalić nad ogniem” - podaje przepis autor - „Zdjąć skórę, odłożyć na później (może się przydać w innych przepisach). Pokroić mięso w średnią kostkę (2,5 cm). Przygotować marynatę z octu...” i tak dalej. Przepis prezentuje się smakowicie, trzeba tylko dysponować wokiem. Książkę wychwala śliczna ongi Natalie Portman, więc chyba coś w tym jest.

Inne tytuły z „Kurier Kultura” nie prezentują się już tak apetycznie. „Kto w Polsce ma HIV?” (Jakub Janiszewski wychwala prezerwatywy w taki sposób, że trudno dociec, czy to on ma HIV, czy jego niezliczone partnerki), „Nie wyrzucajcie książek, zakładajcie biblioteki!” (Marysia dwojga nazwisk Dąbrowska-Majewska wzywa, by zakładać biblioteki sąsiedzkie) i szereg artykułów promujących czytelnictwo. Autorami są panowie, ale i niewiasty, czasem dwojga nazwisk, które swoje funkcje opisują zawsze w formie żeńskiej, nawet wtedy gdy nie jest to przyjęte w Języku Polskim („zastępczyni dyrektora”, „członkini klubu”, „psycholożka”). Niektóre panie w specyficzny sposób zdrabniają imiona. Na przykład zamiast „Małgosia” pojawia się „Małgośka”. Nie brzmi to ładnie na piśmie, ale pewnie tak ma być, w końcu lewica nie musi być ładna. Liczy się szczegół i przesuwanie akcentów. Pomysł promowania czytelnictwa jako pasa transmisyjnego nie jest zapewne nowy, ale na pewno jest fajny. Zasada jest prosta: znaleźć atrakcyjnie brzmiący „content”, a pomiędzy snujące się bla-bla-bla o niczym (czyli o tzw. Kultuuurze) wpleść własną ideologię. Tak po kropelce. W jednych tekstach mocniej i otwarcie, w innych po troszeczku.

Całość spaja w klamrę rewelacyjny cytat z Tuwima: „Aby mieć u czytelników powodzenie, trzeba albo umrzeć, albo być obcokrajowcem, albo pisać perwersyjnie. Najlepszy zaś sposób to być zagranicznym perwersyjnym nieboszczykiem”. To o „cioci Oli”? Cholera wie, może Tuwim zza grobu pogroził mi palcem, żebym znowu nie wkładał łapy w nie swoje sprawy.

 

Jakub Brodacki

5
5 (2)

Więcej notek tego samego Autora:

=>>