Kosogłos wylądował

 |  Written by Krzysztof Karnkowski  |  0
Po premierze pierwszego „Kosogłosa”, czyli połowy sztucznie podzielonej  ostatniej częśći „Igrzysk śmierci” napisałem w miarę długą i umiarkowanie pozytywną recenzję. Tym razem chyba już mi się nie chce. Jeśli ktoś wybiera się na film, a nie czytał książki, powinien w tym momencie zawiesić czytanie, kto książkę zna, może chyba czytać bez obawy, że dowie się zbyt wiele przed seansem – ale na własną odpowiedzialność.

„Kosogłos cz. 1” toczył się dość leniwie, można było mieć nadzieję, że to tylko uspokojenie nastrojów przed potężną kulminacją w ostatniej części serii. Licząc na to zadowoliłem się paroma spektakularnymi scenami, z naciskiem na często przywoływany przeze mnie również w kontekście polityki bieżącej marsz, zakończony wysadzeniem tamy i odcięciem dostaw prądu do Kapitolu i towarzyszącą mu piosenkę oraz bliskim mi, horrorowym i klaustrofobicznym, „japońskim” klimatem szpitalnej końcówki. Tymczasem w „Kosogłosie cz. 2” to niemrawe jest co najwyżej utrzymane. Owszem, przełamuje je kilka mocnych uderzeń, niemniej zbyt duży nacisk położono na refleksję bohaterów, a odbyło się to kosztem walk miejskich, których było zdecydowanie za mało.

Mam wrażenie, że twórcy stworzyli sobie listę scen z książki, które wypada pokazać i zwyczajnie je odfajkowali. Śmierć Finnicka? Ok, mamy. Zbombardowanie kolumny uchodźców? Mamy. Egzekucja Snowa? Mamy. Każda z tych scen mogłaby zawierać w sobie o wiele więcej emocji. Plastyczne lokacje i tłumy statystów to nie wszystko. Zabrakło moim zdaniem czegoś naprawdę spektakularnego. Walka ze zmiechami sprawiająca wrażenie wyjętej ni to z „Constantine’a”, ni to z teledysku Iron Maiden to trochę za mało. Ponieważ wszystko oglądałem w wersji #D, przez większość czasu miałem wrażenie, że oglądam wysokobudżetowe, to fakt, przedstawienie teatralne. Tak, poodbały mi się lekko apokaliptyczne pejzaże wyludnionego Kapitolu, nagle jakieś takie… warszawskie, podobała mi się , chyba najbardziej ze wszystkich części, Jennifer Lawrence, ale wszystko razem nie spełniło oczekiwań, które po pierwszych dwóch, z naciskiem na drugą, częściach były dość wyśrubowane. „W pierścieniu ognia”, w której autorzy wybili się na samodzielność względem zbyt mocno wykorzystywanego w otwarciu cyklu japońskiego „Battle Royale” zostaje tu bezkonkurencyjne.

Uważam „Igrzyska śmierci” za cykl bardzo ważny, również socjologicznie i politycznie (przypomnijmy sobie aresztowania młodzieży za naśladowanie gestów rebeliantów z filmu w Tajlandii, czy problemy z cenzurą w Chinach), wyróżniający się przekazem (pamiętajmy o katolicyzmie autorki cyklu książkowego, Suzanne Collins) i pokazaniem uniwersalnych mechanizmów polityki i propagandy. Na pewno dobrze, że taki fenomen się pojawił, zdobył fanów i będzie zapewne oddziaływał przez dłuższy czas na wyobraźnię i wrażliwość części młodych widzów i czytelników. Niestety kręcąc „Kosogłosa” twórcom zabrakło trochę do przeskoczenia poprzeczki.

Igrzyska śmierci: Kosogłos cz. 2 , reż. Francis Lawrence, 2015.
 
4
4 (1)

Więcej notek tego samego Autora:

=>>