Krzywa listopadowa

 |  Written by boldandcharm  |  0
  Listopadowym dniem mglistym ciągnęli leśnym duktem. Przodem, po lewej na bogato zdobionej, cyrkowej platformie siedzieli obytawele, prawą na wywałaszonych, wypasionych ogierach jechali ci, co zwą się suarami.  Nie spoglądali na siebie obytawele i suarzy.  Nie pozwalał na to rytuał, który to rytuał podtrzymywał z kolei czar, a ten z kolei czar sprawiał, że lud był im posłuszny. A choć na siebie nie spoglądali, to jednak platforma obytaweli i wałachy suarów pospinane były złotymi i srebrnym łańcuchami. Na każdym zaś łańcuchu siedział dla sprawowania nadzoru nad jego trwałością wysokiej rangi kapłan w czerwień i purpurę odziany.
  Czołem  kolumny postępowali Jarko Wodnydrób herbu Ufojcie,  Matheus Kołośląski herbu Banku i Andre Kobza herbu Złotoust. Za nimi sunęła masa ludu.
   Szli więc mężowie. Zbroje ich  zardzewiałe, pochwy ich mieczów  puste, a piki ich tępe nad wyraz. Szły wraz z nimi niewiasty , co to choć same płochliwe, gotowe były zasłaniać piersią swych bezbronnych chłopów. Były i bachorzęta, lecz niewiele. Oczy wszystkich ich tępo patrzące, umęczone, wypalone z nadziei lub pozbawione pomyślunku. Bierz dobry człowieku i wybieraj.
  Za to  mnóstwo było wśród nich przeróżnych kuglarzy, błaznów i bardów, mówców , kurtyzan, teatrzyków co grają przedstawienia o niczem i połykaczy ognia. Cała ta rozedrgana menażeria  indywiduów pochłaniała  resztki uwagi sunącej z wolna kolumny.  Nikt niemal nie dostrzegał dwóch jeźdźców , którzy trzymając się ubocza kolumny, odziani byli w szarawe, zakapturzone opończe i  na wpół niknęli w mgle. Jeden z nich trzymał w strzemionach charakterystycznie, wysoko sznurowane brązowe buty, drugi czarne, wypolerowane trzewiki.  Pomiędzy  jeźdźcami , menażerią zabawiającą tłum, suarami i obytawelami kursowała sprawna sieć kurierów.  Inna równie sprawna sieć woziła sprawozdania i dostarczała ukazy wyruszając i przybywając ze wschodu i zachodu.
   W siódmym szeregu sunęła  dziwna i posępna postać.  Na wynędzniałej szkapie, niemal ciągnącej kopytami po ziemi wlókł się z trudem niegdysiejszy wielki  marszałek polny.  Husarska  pika ścięta na tępo. Barw podartego i zszarzałego proporca nie rozpoznasz. Skrzydła ułańskie puste niemal. Metalowa osada piór pokryta rdzą.  Głowa do ziemi spuszczona.  Bełkotał wciąż odpowiedź na  zadane kiedyś pytanie: Kitajskie galery w Gdańsku? Leż to musi być. Łeż….
    A oczy jego orle niegdyś i postrach budzące, bielmem oszpecone. Pagony obdarte.
   Jarko Wodnydrób, co mu to uczynił, czem innem był zajęty. Abowiem  wiodąc lud cały dumał: Takim ,krzywa, umęczony. Jużem stracił sprzed oczu  cel. Już mi to wszystko obrzydło. Jużem zapomniał czegom chciał.  Do tego ta licha i tępa czerń.  Te ich tępe ślepia. Z jednej patrząc strony, proste to w zarządzaniu. Co za fantasmagorię im wygłoszę, to mi spiją z dzióbka.  Wierne to jak psy i wytresowane do tego stopnia, że choćbym im gołą dupę wystawił to jedni powiedzą, że pantalony piękne, a drudzy że goła dupa lepsza, niż inna goła dupa. Ale z drugiej jakże to pokręcone i zapętlone.  Otóż prawdy im nie powiesz, bo nie będą wiedzieli  co z nią począć i nic też tępi nie poczną bez prawdy.
   Spodobał mu się i dał mu o dziwo chwilowe wytchnienie w skołatanej głowie ten sylogizm. Cicho wyszeptał:  Czemuś biedny? Boś głupi. Czemuś głupi? Boś biedny.  Nie mogłem im pomóc. Nie mogłem im powiedzieć.  Prawdy niegodni. Miałem być im wodzem, miałem dąć w róg.  Krzywa! Już mi oni obmierzli. Już mi ciążą, jakoby debilowaty bachor noszony ponad miarę na barana. Mogliby dorosnąć, iść na swoje, nauczyć się sami żyć. Do niczego im potrzebny nie jestem. Jednakoż  nie chcą. Łaszą się jak szczenięta do nóg, Nie odstępują na krok.  A ja tego już nie zdzierżę. Oddam ich. Powiadam oddam ich. To postanowione.
   W tym czasie Andre herbu Złotoust pisał kolejną płomienną przemowę ze swada siedząc na wałachu na wpół po turecku. Trzymał arkusz pergaminu na zagięte nodze, oczyma wodził daleko, ustami zaś niemal zalotnie przytrzymywał stosinę pióra. Półuśmiech dopełniał obrazu.  Mądre i piękne lico. Wypisz, wymaluj Apollin, który swą pieśnią uwzniośla systematycznie lud swój.  
   Zaś Matheus herbu Banku rachował zapalczywie na swym najnowszym liczydle. Po tym odpłynął. Oczu dostał maślanych i nieobecnych. W wyobrazi swej jako baca, wydawał rozkazy szybkim i sprawnym juhasom , którzy wyłapywali ostatnie owce i strzygli. Strzygli niemiłosiernie. Góra runa zaś rosła i rosła, a niewinne owieczki beczały i beczały. Juhasi zaś strzygli coraz mocniej.  Matheus poczuł, jak pęcznieje, a siodło zaczyna go uwierać boleśnie.  Otrząsnął się z łechtliwego mirażu i dyskretnie poprawił dosiad.
    Dobre dwie staje za kolumną uformowała się nieliczna grupka maruderów. Szedł w niej Mirko Konewał, Bolko Kramarz, Zbyszko Kołodziej, Przemko Wozignój, ich żony, pacholęta, dobrzy druhowie.  Grupka  odszczepieńców powolniała coraz to bardziej i bardziej. Na koniec stanęli całkiem, a Mirko Konewał splunąwszy  krótko podsumował: Czniam.  Choć pomysłu  braknie co począć dalej, czniam i nie idę więcej z tym pochodem półumarłych. Może kto do nas jeszcze dołączy. Była w tłumie na ten przykład niewiasta , co to i co chwila przystawała i szeptała do siebie: Toż nie tak miało być.   
   Było i wielu innych, których zdawał się opuszczać czar gry obytaweli i suarów
   Ci co ustali  poczęli rozmyślać skąd posiąść koncept  i jakoż  budować  dobry i dostatni żywot.         Wówczas ci co mieli patrzenie dostrzegli przydrożną kapliczkę  z pasyjką. Pod kapliczką klęczała rozmodlona kobieta w niebieskiej chuście. 
   Mateńko…
5
5 (2)

Więcej notek tego samego Autora:

=>>