Istnieć naprawdę

 |  Written by alchymista  |  0

Istnieją dylematy, które naprawdę trudno rozstrzygnąć bez filozofii lub religii. Czy warto harować po 16 godzin na dobę, by w nagrodę pożyć kilka lat dłużej w męczarniach, chodząc od lekarza do lekarza i prawie co roku kładąc się na stole operacyjnym? Czy praca ponad siły rzeczywiście oznacza tworzenie społeczeństwa dobrobytu? Czy dzięki tej prawie niewolniczej pracy silnych i młodych, ludzie słabi i chorzy mają szansę przetrwania? Podstawowy dylemat cywilizacji: być „tylko trochę” czy być naprawdę? A jeśli być – to co to właściwie oznacza?

Był czas, że resztki istniejących jeszcze społeczeństw pierwotnych były dla człowieka Zachodu źródłem inspiracji. Postrzegał je jako społeczeństwa harmonijne, żyjące zgodnie z naturą. Na tę naturalną potrzebę poszukiwania prostoty i jedności z Przyrodą, nałożyła się agresywna inwazja marksizmu i czegoś, co można nazwać „pochwałą koczowników”, szlachetnych, groźnych i silnych. Chrześcijaństwo – jako czynnik łagodzący ból życia w kapitaliźmie – okazało się za słabe. Co gorsza, „koczownicy” uznali, że najlepszą drogą do rozkładu cywilizacji Zachodu będzie wmówienie ludziom, że ideologia koczownicza to w istocie prawdziwe chrześcijaństwo. Że życie w ubóstwie, ciągłe przemieszczanie się, nie dbanie o dobra materialne, życie w pewnym bałaganie – także moralnym - to jest właśnie życie ewangeliczne.

Artykuł Pierwotne społeczeństwo dobrobytu Marshalla D. Sahlinsa bywa serwowany studentom w toku studiów historycznych. Wiem o tym, bo bliska mi Osoba zmuszona była tę rozprawkę przeczytać i za cholerę nie mogła nic zrozumieć. Ale to pewnie jakaś polska małość i ciasnota umysłu. Może trauma po komuniźmie.

Bo artykuł Sahlinsa rzeczywiście otwiera oczy. Zwłaszcza komuś, kto sąsiaduje z Rosją, owym „pierwotnym społeczeństwem dobrobytu”, które nieraz i nie dwa próbowało nas nauczyć swojego sposobu życia i „sprzedać” nam swoje wartości, ale my jakoś ciągle stosowaliśmy wobec Rosjan „etnocentryzm burżuazyjny”. Punkt widzenia oświeconych ludzi Zachodu jest jednak inny, niż nasz. Nie doświadczając bezpośredniej bliskości koczowników, człowiek Zachodu szuka w ich życiu inspiracji. A gdy rzeczywistość skrzeczy, wprowadza „konieczne korekty dialektyczne”.

Sahlins dowodzi, że „ludziom w biednych narodach żyje się dobrze”, podczas gdy w narodach bogatych „są oni zazwyczaj biedni”. Gospodarki państw wysoko rozwiniętych produkują rzeczy z powodu ich braku, z powodu zapotrzebowania. Sahlins ubolewa nad tym, że większość z ludzi Zachodu nie może mieć wszystkiego, co gospodarka wysoko rozwinięta produkuje. Ergo: większość ludzi Zachodu żyje w dialektycznie pojętym niedostatku!

Dalej, Sahlins dowodzi, że cechą łowców-zbieraczy jest to, że wszystkie rzeczy potrzebne im do życia (narzędzia, ubrania, schronienie) wytwarzają z łatwo dostępnych surowców naturalnych. Nie potrzebują ich więc gromadzić, najczęściej nie mają żadnych duplikatów wytwarzanych narzędzi, gdyż z łatwością mogą je wykonać raz jeszcze. Są to przedmioty bardzo proste. Dobrowolnie ograniczają swoje potrzeby do absolutnego minimum. Przy dobrowolnym ubóstwie ten sposób życia staje się materialnym dobrobytem. Do tego dodajmy jeszcze „liberalny zwyczaj dzielenia się”, który sprawia, że szanse ludzi wyrównują się. Posiadają tylko tyle, ile mogą przenieść podczas swoich nieustannych wędrówek.

Koczownicy nie umieją się troszczyć o swój dobytek. „Nikt nie myśli, by uporządkować rzeczy, składać je, suszyć lub czyścić, rozwieszać bądź układać na staranne kupki. Jeżeli szukają jakiejś konkretnej rzeczy, przetrząsają niedbale galimatias drobiazgów w małych koszykach. Większe przedmioty, zwalone na kupę w chacie, są przepychane z miejsca na miejsce, bez żadnej troski o możliwe uszkodzenia, jakich mogłyby doznać”. Jeśli ktoś myśli, że to opis gospodarki sowieckiej w miniaturze, ten jest w błędzie. To nie jest zasyfiony świat złomiarzy. To opis domostwa Indian Jahgan. I dalej: „ofiarowanych im drogich przedmiotów tubylcy strzegą przez kilka godzin, póki budzą ciekawość, potem bezmyślnie pozwalają, by zniszczyły je błoto i wilgoć. Im mniej posiadają, tym łatwiej im podróżować, a to co ulegnie zniszczeniu, uzupełniają w miarę potrzeby. Stąd są oni całkowicie obojętni wobec jakichkolwiek dóbr materialnych”.

Sahlins ubolewa, że „mamy skłonność do postrzegania łowców i zbieraczy jako biednych, ponieważ nie mają oni niczego. Jednakże być może lepiej myśleć o nich jako o wolnych. Ich niezwykle ograniczone wyposażenie materialne wybawia ich od wszystkich trosk związanych z codziennymi obowiązkami i pozwala im cieszyć się życiem”. Badania antropologiczne dowiodły, że większość czasu ludzie pierwotni spędzali na spaniu i ogólnym wałkonieniu się. Po łowach lub zbiorach ludzie ci śpią albo rozmawiają. Jak powiada Sahlins, niepowodzenie w „rozwijaniu kultury” nie wynika z braku czasu, ale z lenistwa. Długość czasu pracy (na osobę) wzrasta wraz z ewolucyjnym rozwojem kultury, a ilość czasu wolnego zmniejsza się.

Czarodziejski świat pierwotnego raju – jakże różny od tego, co znamy z rzeczywistości rosyjskiej! Niemniej jednak ograniczanie potrzeb ludów pierwotnych oznacza również dzieciobójstwo czy zabijanie ludzi starych. W końcu przecież zasoby zbieraczy są ograniczone. Sahlins pisze o tym pod koniec swojego artykułu, pewnie po to, by nie psuć od razu dialektycznej wizji sielanki. Aborcja jest zapewne ceną życia w ubogim dostatku i próżniactwie.

W XXI wieku prawie nie ma już społeczeństw pierwotnych. Jedyne co mogłoby skłonić człowieka cywilizowanego do uznania ideologii koczowniczej za swoją, to agresywna socjotechnika, stosowana od wielu, wielu lat. Tysiące filmów o szlachetnych Indianach i złych osadnikach, dobrych dzikusach i podłych konkwistadorach, wreszcie o harmonijnych kosmitach i grzesznych kosmonautach – wszystko to ma przygotować człowieka Zachodu na inwazję „zielonych ludzików”, w tej czy innej postaci. To trochę tak, jakby pompować w Kozaków miłość do Tatarów. Raz już się udało – w 1648, gdy Bohdan Chmielnicki zdradził swoją Ojczyznę, Rzeczpospolitą, i pociągnął za sobą ogłupionych osadników-oraczy. Skoro raz się udało, to można zabieg powtarzać, korzystając z dobrodziejstw techniki. Do tego alkohol, narkotyki i ogólne zmętnienie umysłu.

Sahlins wspomina o tym, że koczownicy znoszą okresowe klęski głodu, ale nie wspomina o tym, że ludy koczownicze Azji cierpiały takowy głód w długich okresach czasu. I wcale nie ograniczały się wyłącznie do zabijania ludzi starych czy ograniczania płodności, jak poczciwi zbieracze z Australii czy Afryki. Wręcz przeciwnie, ochoczo rozsiewały swoje geny wśród sąsiednich, osiadłych, rolniczych i spokojnych narodów. Najeżdżały, paliły, grabiły, torturowały. Wreszcie stworzyły trwałe, koczownicze struktury państwowe i zaadaptowały do swoich potrzeb zbrodnicze ideologie, takie jak samodzierżawie czy komunizm. Spreparowały własną, patologiczną wersję „chrześcijaństwa” - moskiewskie prawosławie. Jedną z cech takich państw jest absolutna tyrania, która nie uznaje żadnych granic. Zwłaszcza granic państwowych.

„Rajski ogród” nie jest światem zbieraczy bez granic, ale ogrodem. Czyli ogrodzonym miejscem, w którym człowiek współdziała z roślinami i zwierzętami, aby przetrwać. To jest właściwe miejsce, w którym możemy się uczyć i rozwijać, tworzyć jakiś etyczny porządek. Szalony świat cywilizacji przemysłowej czy informatycznej można na pewno zamienić w coś lepszego, ale z pewnością nie w cywilizację koczowników, bo ta będzie tylko czymś gorszym. Można – niczym Kochanowski, Rey albo taoistyczny ogrodnik – prowadzić życie „przy naturze”. To jest w zasięgu ręki. Nuże – do dzieła!

 

Jakub Brodacki

5
5 (2)

Więcej notek tego samego Autora:

=>>