Mogens

 |  Written by katarzyna.tarnawska  |  1

Odszedł Mogens. Pisałam o Nim na blogu jako o moim Duńczyku.

Poznaliśmy się w roku 1963, we wrześniu bieżącego roku minęłoby 59 lat. Jeden krótki moment na korytarzu szpitalnym i "miłość od pierwszego wejrzenia".

Ujął mnie wówczas pogodą ducha, odwagą, wytrwałością. Mimo iż miał  wrodzony problem zdrowotny, tzw. tarń dwudzielną - nie oczekiwał ani specjalnego traktowania ani nie epatował nikogo swoją "inną" sprawnością. Żył jak wszyscy. Miał plany, marzenia, miał talenty które rozwijał. Było w tym bardzo wiele zasługi Jego Rodziców. Oboje nauczyciele, oboje prawicowcy, oboje o otwartych sercach i umysłach. Matka, do ósmego roku życia tego młodszego syna przerwała pracę zawodową - aby zająć się dzieckiem. Sekundowały Jej dwie Ciotki - pielęgniarki.

Od czwartego roku życia - zaczął malować - dzięki Ojcu, również malarzowi. Następną pasją była ornitologia - gdy chłopak, z powodu jakiejś choroby czy operacji został na pewien czas unieruchomiony - Rodzice nauczyli Go oglądać i podziwiać ptaki. 

Mały miał wówczas marzenie, że gdy dorośnie - będzie mógł grać w piłkę.

Z tego okresu pochodzi Jego motto życiowe, zdobyte zresztą w śmiesznych okolicznościach.

Był, jako czterolatek w czytelni bibliotecznej, do której zabrała Go Matka. Wiedział, że tam należy zachować ciszę, ale - na korytarzu spotkał starszego nieco chłopca z trąbką. Zapytał więc nowopoznanego kolegę, czy trąbka gra. - Nie wiem - odparł starszy. - To spróbuj - po duńsku PROV (prou).  Próba okazała się "udana". Matki obu malców wyskoczyły na korytarz, Mogens oczywiście "niewinny". Od tego jednak czasu PRÓBUJ stało się jego hasłem życiowym.

Nauczył się jeździć na rowerze, pływać... 

Jako pięciolatek przeżył, m. in. bolesną "lekcję polityczną".

Jeździł na rowerze, do pobliskich sklepów. W spożywczym - zamawiał sobie, na kredyt, po jednej cytrynie dziennie, zaraz ją zjadał, po tygodniu - dosyć zaskoczona Mama zapłaciła rachunek.

Inny odwiedzany sklep to masarnia, jej właściciel okazał się germanofilem. Dziecko oczywiście nie miało pojęcia co to oznacza, a gdy sklepikarz nauczył go hasła "Heil Hitler" (w roku 1940), dając Mu przy tym 20 øre - zaczął jeździć rowerkiem  wokół sklepu, pozdrawiając tym hajlitla wszystkich przechodzących. Duńczycy na ogół odwracali się z niesmakiem, natomiast niemieccy oficerowie dali Mu również jakieś monety. Ostatecznie wrócił do domu - przynosząc "majątek" - chyba ponad jedną duńską koronę. Gdy jednak pozdrowił w ten sposób Rodziców - Ojciec uderzył go w twarz tak, że chłopak przewrócił się. Potem dopiero przyszło tłumaczenie...

Od września 1942 szkoła i przyjaciele Ojca z Ruchu Oporu...

Zabawy z dziećmi, sąsiadka - koleżanka, którą pokochał, która Mu w jakiś sposób "matkowała" i która umarła...

Sąsiad, który Go wyśmiewał... Przebyte operacje i chirurg ortopeda, który prorokował Mu, że zostanie lekarzem...

W szkole - śpiew w chórze, szkolne przedstawienie do którego robił scenografię, nauka gry na wiolonczeli, rysunek, malarstwo, korespondencja - do czasopisma ornitologicznego...

Nauka przychodziła Mu łatwo, ale poświęcał na nią wiele czasu. Nauka języków - angielskiego, niemieckiego, szwedzkiego, włoskiego, francuskiego... Początkowo - wakacje z Rodzicami i bratem - na Bornholmie. Później Rodzice, aby nie trzymać synów "pod kloszem" kupili motocykl z przyczepą, którym wraz ze starszym bratem pojechali obaj, przez Niemcy, na południe, do Włoch. Brat był kierowcą, Mogens - kronikarzem wyprawy. Nie obyło się bez wypadku - wywrotki, ale bez poważnych konsekwencji.

Po maturze - studia na wydziale lekarskim, praktyka lekarska - w Szwecji.

Kolekta studencka w 1956 - na pomoc walczącym z Moskalami Węgrom.

"Praca" każdorazowo na Sylwestra - nocne odwożenie ludzi do domów własnym samochodem - bo większość kierowców była wtedy "pod dobrą datą".

Spotkanie ze mną - podczas praktyki lekarskiej, podyplomowej w Szpitalu w Hillerød... 

Planowane małżeństwo i dwukrotny przyjazd Mogensa do Polski, mimo żelaznej kurtyny. Podczas pierwszego pobytu - załatwienie wizy polskiej w Szczecinie. Tutaj Mog. wykazał się determinacją i skutecznością. Podczas pierwszego pobytu - zatrzymał się w naszym domu, a ja, właśnie wówczas - chorowałam na odrę. Moja Rodzina mogła Go poznać, ja - chorobę przeżyłam, ale - nie byliśmy wtedy razem. Podczas drugiego pobytu - brak zgody moich Rodziców na małżeństwo, więc zerwanie... Bolało... Jako powód zerwania - protestanckie wyznanie Mogensa, a w podtekście - chyba świadomość ograniczeń żelaznej kurtyny - presja jaką wywierała SB na osobę wyjeżdżającą "na Zachód" - poprzez szantażowanie pozostałej w Polsce Rodziny. Na pożegnanie - widok z Asyżu - obraz Mogensa.

Później - Jego Małżeństwo, udane ale bezdzietne.

Moje Małżeństwo - jedna córka, rozwód.

Po kilkudziesięciu latach moja dorosła Córka, żona brytyjskiego lekarza, Irlandczyka, kierując się inskrypcją na obrazie z Asyżu - odnalazła duńskiego profesora, Mogensa Dam.

Wysłałam list, po niemiecku.

W tym czasie nie żył już mój Mąż, zmarli oboje Rodzice, zmarła wkrótce, śmiertelnie chora (po raz drugi w życiu, na nowotwór) żona Mogensa. W następnym roku spotkaliśmy się - wtedy zapadła decyzja o naszym ślubie.

"Ach! Co to był za ślub!" Była Rodzina i Przyjaciele Mogensa, podobnie - z mojej strony. Jedna z małych wówczas córeczek mojej najstarszej Siostrzenicy także wspominała - "Nigdy nie byłam na tak eleganckim ślubie" wink!

Przeszłam na emeryturę, zamieszkaliśmy w Kopenhadze, zaczęliśmy realizować plany podróżne Mogensa. Ekwador, Ukraina - Lwów, Francja - Château de Haux, Taize, Walia, kilkakrotnie Izrael, dwukrotnie Jutlandia - Flensburg a potem Park Narodowy Vadehavet i przeloty ptaków, podróże po Danii i Polsce, Gruzja, Armenia, Iran, Austria, Szwecja, Australia - Tasmania, Kostaryka, Birma, Włochy, Hiszpania, częste przyjazdy do Polski przez Szwecję, budowa polskiego domu. Malowanie obrazów - widoków z podróży, wystawy malarskie...

Przed ślubem - podróż do norweskich fiordów, ostatnie podróże to - Alaska, Islandia i ponownie Norwegia. 

Przez szereg lat - abonament na koncerty w Filharmonii i premiery teatralne.

Spotkania w kręgu przyjaciół, w tzw. Filozoficznym Klubie Dyskusyjnym, gdzie omawiano pozycje z literatury i filozofii, spotykając się w kolejnych domach na ciekawych dyskusjach, z dobrym jedzeniem i wyborowymi napojami oraz trunkami.

Dwukrotnie, podczas naszego małżeństwa, zorganizowane wystawy własnego malarstwa.

Zaufanie Bogu, również w tzw. sprawach drobnych. Udowadniał to, na przykładzie, własnym przyjaciołom.

Przeżyliśmy kilkakrotnie incydenty choroby Mogensa, każdorazowo "dawał się" wyleczyć.

I ostatni rok - choroba która Go "położyła". Dawniej - doskonały kierowca, moje Siostry nazywały Go piratem drogowym, choć przepisów nie przekraczał, malarz o sokolim wzroku, dobry pływak, znawca muzyki klasycznej, amator dobrych potraw i dobrego wina. Od roku samochodem nie jeździł. Teraz - cierpiący bez skargi, wdzięczny za pomoc i opiekę. Osoby, które Go spotykały wspominają, że był dobry, pogodny, uśmiechnięty.

Dbający o elegancki wygląd, kulturalne zachowanie, właściwe formy towarzyskie. Ujmująco wdzięczny, pamiętający o uroczystościach rodzinnych. Zazdrosny o mnie choć nie dawałam Mu powodów... Bardzo dobry, szlachetny człowiek, partner, towarzysz. Miał nadzieję w czerwcu pojechać do Danii, co spowodowało, że zdecydował się na intensywną rehabilitację

Zrobił dużą karierę zawodową, był neurologiem, ordynatorem klinicznego oddziału w Hvidovre Hospital, parę lat w Rigshospitalet w Kopenhadze, potem profesorem Uniwersytetu i ordynatorem Kommunehospitalet w Aarhus, prezydentem Europejskiej Ligi do walki z Padaczką, redaktorem naczelnym magazynu Acta Neurologica Scandinavica.

Nie był zachłanny - wiedział, że idąc TAM "nie zabieramy nic do kieszeni".

Do końca interesował się polityką, zmienił swoją "optykę" w spojrzeniu na Unię Europejską, zauważył lewacki mobbing wobec Polski, prosił o codzienne relacje z wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Jego śmierć była niespodziewana, choć patrząc wstecz dostrzegam coś, co wypierałam z mojej świadomości - od ok. miesiąca był "rozjaśniony" - tak, jak ludzie którzy odchodzą, a ja zastanawiałam się - czy to może anemia.

Brakuje mi Go, a równocześnie pocieszam się, że On może już grać w piłkę, może szybko biegać, tańczyć jeśli zechce, może malować, może podziwiać rajskie ptaki, może wędrować po górach...

A Dobry Ojciec przytulił Go do swego kochającego serca i uleczył wszystkie rany, wszystkie ciosy, wszystkie bóle. Wierzę, że się spotkamy i że będzie to spotkanie pełne radości i miłości.

Wierzę, że spotkał Agnete, pierwszą żonę, którą zapamiętano jako osobę dobrą, szlachetną, uczynną...

Dziękuję Wszystkim, którzy mieli cierpliwość by przeczytać to wspomnienie.

Niechaj z nami będzie Pan, Alleluja!
Tekst wpisu, nieznacznie różny od obecnego, ukazał się na blogu Niepoprawnych w dniu 6 maja b.r.

 

 

5
5 (4)

1 Comments

Obrazek użytkownika Dixi

Dixi
Przepiękne wspomnienie, brakuje mi słów...
I równie piękny życiorys.
Ściskam gorąco!!!
--------------------------------------------
"Dixi et salvavi animam meam"

Więcej notek tego samego Autora:

=>>